Spojrzałam
zdezorientowana na przyjaciółkę, która stanęła jak wryta tuż obok mnie. Jej
złociste włosy zafalowały wokół twarzy, unoszone przez delikatny podmuch
wiatru. Wyglądała majestatycznie, kiedy światło księżyca odbijało się od jej
ogromnych niebieskich oczu. Ona zawsze była majestatyczna, nawet po paru
jointach. W szczególności wtedy. Nadal nie rozumiem dlaczego tak właściwie
postanowiła się ze mną przyjaźnić. Była jedną z piękniejszych dziewczyn w
szkole. Możliwie, że nawet na tym całym zadupiu. Równie dobrze mogłaby należeć
do popularnej śmietanki, tej grupy najbogatszych dzieciaków, które pomiatają
całą resztą. Mogła również trzymać się z kimkolwiek innym, byle nie ze mną.
Właśnie przeze mnie ta świetnie wychowana dziewczyna z dobrego, bogatego domu
teraz przechadza się po opuszczonych polanach zaćpana i pijana.
-O
co chodzi? – zapytałam rozglądając się dookoła. Niczego nie widziałam. Niczego
oprócz wszechogarniającej ciemności, poprzetykanej słabymi promieniami
wydobywającymi się z niemal okrągłej tarczy jasnego księżyca. Czarne drzewa,
szara trawa, jasna ścieżka wijąca się przed nami. W oddali migały żółte i
czerwone światła z centrum miasta. Wcale nie byłyśmy daleko. Wystarczająco,
żeby nikt nas nie zauważył.
-Tam
– mruknęła, a jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Z twarzy odpłynął
wszelki kolor. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zemdleje. Ręce i nogi
zaczęły jej się trząść . Mam nadzieję, że nie przedawkowała…
Odwróciłam
się powoli w stronę, w którą wskazywała drżącym palcem. Sama nie wiem czego się
spodziewałam… Może ogromnego smoka zionącego ogniem, albo watahy krwiożerczych
wilków. Na pewno czegoś strasznego lub obrzydliwego. Rzeczy, od której po
plecach przechodzą ciarki, a żołądek się buntuje i wyrzuca co popadnie. A co
zobaczyłam? Nic.
-Mel,
ale tu… -zaczęłam, ale właśnie wtedy ujrzałam zarys dość wysokiej postaci na
tle drzewa o niezwykle grubym pniu. Zaparło mi dech w piersiach. To on. To o n!
Minęła minuta, po niej następna i jeszcze
jedna, a on wciąż nie spuszczał z nas wzroku. Niemal czułam jak jego spojrzenie
wędruje od moich stup przyodzianych w zabłocone glany, poprzez czarne, obcisłe
jeansy do ciemnego T-shirtu wiszącego swobodnie na moich ramionach. Byłam
obnażona przed nim, pomimo całej otoczki zwanej ubraniem. Penetrował każdy
odcinek mojego okrytego ciała nawet mnie nie dotykając. Pozostawiał tylko
rozgrzane smugi, które przyjemnie łaskotały wszystkie członki. Chyba
westchnęłam, kiedy wiatr uniósł kosmyk moich turkusowych włosów, które uderzyły
mnie w twarz. Zamknęłam oczy zaskoczona. Zapiekły boleśnie. Musiały być otwarte
naprawdę długo. Przetarłam powieki dłonią, po czym znów wlepiłam oczy w ten
niesamowity obraz ciemnowłosego chłopaka, ale jego już tam nie było. Mrugnęłam
parę razy. Rzeczywiście przede mną rozciągał się pusty skrawek terenu, na
którym jedynymi widocznymi rzeczami były drzewa rozmieszczone w równych
odstępach od siebie. Odwróciłam wzrok w stronę przyjaciółki. Stała oniemiała i
gapiła się na mnie. Potrząsnęłam delikatnie głową i przymknęłam oczy, po czym
przybrałam obojętny wyraz twarzy.
-Co?
– zapytałam z udawaną irytacją. Wyraźnie się zmieszała.
-Ja
tylko… Ty… Bo on… - wyjąkała. Mruknęła coś jeszcze, po czym bez słowa się
odwróciła i poszła.
Chwilę
się zastanawiałam o co tak właściwie jej chodziło. Dopiero po paru minutach
zorientowałam się co powiedziała na końcu. Podniosłam głowę i ruszyłam w jej
stronę. Była już dość daleko, na zakręcie. Za chwilę stracę ją z oczu. Zaczęłam
truchtać, nie mogłam sobie pozwolić na szybszy ruch ze względu na stan w jakim
aktualnie byłam. Z ledwością trzymałam się na nogach idąc, a co dopiero
biegnąc. Umysł jednak był przesłonięty jedną myślą, która zrzucała wszystkie
inne zmartwienia na drugi plan.
Miłość.
To właśnie powiedziała.
Miłość…
***
Wślizgnęłam
się do pokoju najciszej jak tylko umiałam. Robiłam to już wiele razy. Miałam
niesamowicie dużo czasu na doskonalenie tej umiejętności. Teraz już tylko
powtarzałam te same ruchy: wspięcie się na pobliskie drzewo, wskoczenie na dach
dobudówki, krótki marsz na palcach do trzeciego okna, licząc od prawej,
uniesienie go delikatnie i popchnięcie do przodu. Dzięki temu, że zostało
uchylone, kiedy wychodziłam, teraz otworzenie go nie było żadnym wyzwaniem.
Jeden krok na jasny parapet, drugi na nieskazitelnie czystą, ciemną podłogę.
Parkiet tłumiący wszelkie dźwięki. Cóż to za idealne rozwiązanie. Przynajmniej
nikt nie usłyszy tupania ogromnych glanów, które miałam na nogach. Rozwiązałam
sznurowadła i przetarłam szmatką podłogę oraz parapet. Musiałam zachować
wszelkie pozory normalności. Szybko pobiegłam do łazienki, przemyłam twarz
czystą wodą, przeczesałam włosy i przebrałam się w krótkie spodenki i cienki
top, po czym wpadłam do pokoju i runęłam na łóżko. Było wygodne. Wystarczająco,
żeby po chwili zasnąć i obudzić się dopiero następnego dnia, tuż po dwunastej.
Z
jękiem przeturlałam się na drugi koniec ogromnego posłania. Kołdra zsunęła się
z twarzy, co wywołało falę bólu głowy w obliczu kujących promieni słonecznych,
które bez problemu wpadały do pokoju przez odsłonięte okno. Dłoń automatycznie
powędrowała do czoła, żeby w jakikolwiek sposób osłonić głowę przed tępym
bólem, spowodowanym kacem po wczorajszym wypadzie.
-Panienko
Russel! – usłyszałam wysoki głos wydobywający się zza zamkniętych drzwi.
Zignorowałam go, wciskając twarz w poduszkę. – Panno Russel, śniadanie już
stygnie!
W
odpowiedzi warknęłam niezrozumiałe przekleństwo w stronę kobiety. Nie
zareagowała. Możliwe, że nawet nic nie usłyszała, bo słowa stłumiła puszysta
poduszka.
-Lynn,
do cholery, wstań wreszcie! – doszedł do mnie donośny głos ojca. –Przez ciebie
spóźnię się do pracy. – nie krzyczał. Tak się tylko wydawało, ale jego głos i
ton, w jakim mówił wcale nie były bezmyślnymi wrzaskami. Nic co mówił nie było
bezmyślne.
Z
przeciągłym i głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka. Sztywnym krokiem
ruszyłam w stronę łazienki, gdzie powoli zmyłam z siebie wszystkie brudy i
zapachy z poprzedniego dnia, a było ich wiele. Zadrżałam, kiedy gorące krople
wody zderzyły się z moją skórą i spływały palącymi strumieniami w dół
pozostawiając po sobie przyjemne uczucie przejmującego ciepła, które powoli wypełniało
wszystkie komórki. Wtedy przypomniał mi się wzrok nieznajomego, który przemykał
po moich członkach, jakby chciał zapamiętać wszystko na długi czas. Jakbym była
niesamowitym okazem, który już niedługo miał wymrzeć. Wtedy po raz pierwszy
poczułam się potrzebna. Chciałam tak się czuć częściej. Chciałam tak się czuć
już zawsze. Chciałam go poznać.
Kiedy
już uznałam, że zapach fiołkowego szamponu wystarczająco zastąpił wszelkie inne
zapachy wypalonych fajek i wypitego alkoholu, wyszłam spod prysznica. Na całej
powierzchni ciała poczułam ukłucie niewidzialnych igieł zimna. Szybko założyłam
na siebie świeże ubranie i wypadłam z pomieszczenia. Na gołe stopy wsunęłam
czarne trampki, po czym pobiegłam do kuchni, gdzie czekał na mnie zimny tost.
Skrzywiłam się, po czym czując przejmujący głód wzięłam chłodne śniadanie i
szybko je zjadłam.
-Dziękuję.
– mruknęłam, wycierając ręce o ścierkę zwisającą z umywalki.
Rozejrzałam
się dookoła. Nigdzie nikogo nie było. Jasne meble były nieskazitelnie czyste, a
wokół czułam słodki zapach perfum, które zawsze używała matka. Musiała niedawno
wyjść. Zamknęłam oczy wyobrażając sobie jak to musiało wyglądać.
Jasnowłosa, szczupła kobieta ubrana w
nieskazitelnie białą koszulę i czarną spódnicę sięgającą kolan szybko zbiegła
schodami w dół, prosto do nowoczesnej kuchni. Na plecy miała narzuconą ciemną,
elegancką marynarkę. U niej wszystko było eleganckie, nawet na pozór niechlujny
kok, z którego wypadły dwa pasma włosów.
-Dzień
dobry Pani Russel. – do pomieszczenia weszła pokojówka. Przy matce wyglądała
jak trochę większa wersja krasnoluda.
-Dzień
dobry Samantho – odpowiedziała z lekkim uśmiechem – Chętnie bym dłużej z tobą
porozmawiała, ale się niesamowicie spieszę. – rzekła przepraszającym tonem.
-Oczywiście
– kobieta skłoniła głowę – Pan Russel jest w jadalni.
Matka
pomknęła do następnego pokoju. Kiedy szła słychać było tylko równomierne
stukanie obcasów o podłogę. Zatrzymała się widząc dość przystojnego mężczyznę o
ostrych rysach twarzy, ciemnych włosach i szerokich ramionach. Podniósł wzrok
znad papierów, które trzymał w rękach. Położył je na stole i zdjął okulary z
czarnymi oprawkami. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na żonę, która do niego
podeszła i złożyła delikatny pocałunek na policzku. Skrzywił się niemal
niezauważalnie w momencie, kiedy jego o jego skórę dotknęły obce wargi. Tylko
na moment. Nigdy nie lubił okazywania zbytnich uczuć.
-Już
jedziesz? – zapytał patrząc na markowy zegarek, wiszący na lewym nadgarstku.
Było jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
-Tak.
– odparła, po czym odgryzła niewielki kawałek kanapki, pozostawionej przez
Samanthe. – Muszę coś jeszcze załatwić.
-Mhm.
– ojciec powrócił do czytania.
Minęło
parę minut kompletnej ciszy.
-Do
zobaczenia Harry – powiedziała i szybkim krokiem wypadła z domu. Po delikatnym
trzaśnięciu drzwi jedynym dźwiękiem, który można było usłyszeć, został odpalony
silnik samochodu.
-Panno Russel! – doszedł do mnie głos
Samanthy – Och, nareszcie pani wstała!
Wywróciłam
oczami, po czym odwróciłam się w jej stronę.
-Nie
mów do mnie „Panno Russel”. – warknęłam – Lynn. Mam na imię L y n n.
-Dobrze
panno… ekhm… L y n n. – odparła.
Odwróciłam
się na pięcie i sięgnęłam do oparcia krzesła, na którym wisiała moja czarna,
skórzana kurtka. Narzuciłam ją na ramiona i poszłam do drzwi.
-Gdzie
pa… Gdzie idziesz? – zapytała doganiając mnie.
-Przejść
się. – nie miałam zamiaru wdawać się z nią w jakiekolwiek dyskusje.
-Na
jak długo? – nie dawała za wygraną.
-Wystarczająco
długo. Co to, jakieś przesłuchanie? – zirytowałam się. Wyminęłam ją szybko i
wymknęłam się za próg. Trzasnęłam drzwiami i ruszyłam przed siebie.
Sama
nie wiem gdzie chciałam iść… Gdziekolwiek, byle daleko od tego przeklętego
domu. Przekręciłam głowę w stronę budynku. Był duży. Zdecydowanie za duży jak
na trzyosobową rodzinę, w której w sumie żyję tylko ja. Rodzice, jeżeli można
tak ich nazwać niemal non stop bywają w pracy, na spotkaniach lub delegacjach.
Nie mają nawet czasu na normalną rozmowę ze sobą nawzajem, a co dopiero z
nieokrzesaną córką, która woli spędzać czas z resztą ćpunów, niż siedzieć
zamknięta sama w domu.
Pomknęłam
paroma ulicami, byle dalej od centrum. Po parunastu minutach znalazłam się na granicy
zabudowań i pustych terenów. Tu czułam się najlepiej. Bez zbędnego hałasu, bez
ludzi rozpychających się łokciami, bez nikogo, kto nazwie mnie klaunem.
Przeszłam
jeszcze parę kroków, pod najbliższe drzewo. Na tyle daleko, żeby nikt mnie nie
widział ukrytej w cieniu, ale wystarczająco blisko, żebym mogła obserwować
ludzi przechadzających się ulicami. Idealne miejsce.
Z tylnej
kieszeni spodni wyciągnęłam komórkę. Przerzuciłam ją parę razy z jednej ręki,
do drugiej zastanawiając się przy tym co tak właściwie mogę teraz zrobić. Przysunęłam
ekran do twarzy, żeby policzyć zadrapania, które powstały przez ostatnie
miesiące.
Jedno.
Drugie.
Trzecie…
Usłyszałam
jakiś szelest tuż obok mnie. Poczułam delikatny podmuch, jakby ktoś przeszedł
po mojej prawej stronie, a następnie usiadł pod tym samym drzewem. Oderwałam
wzrok od telefonu, po czym odwróciłam się w stronę przybysza.
Minęła
chwila, zanim zorientowałam się kto obok mnie siedzi. Zamarłam.
-Witaj. –
powiedział delikatnym, a za razem mocnym głosem. Takim, że mogłabym go słuchać
całe życie i nigdy bym się nim nie znudziła. – Jestem Carrow. – uśmiechnął się.
Jezu, jak on się uśmiechnął! A ty? Jak masz na imię?
-Lynn. –
odparłam łamiącym się głosem. Czemu ja w ogóle mu odpowiedziałam? Czemu stąd
nie idę? Czemu nie uciekam?! Dlaczego chcę zostać tutaj dłużej i słuchać jego
cudownego głosu? Potrząsnęłam głową.
-Ładnie. –
mówi, po czym odrywa wlepione w moją twarz spojrzenie dwojga czarnych oczu.
Przyglądam
mu się przez chwilę, kiedy w milczeniu skubie trawę. Wpatruję się bezwiednie w
jego palce, które rytmicznie odrywały kawałki zielonych listków. Po paru
minutach ciszy chłopak ponownie spogląda na mnie, po czym wkłada mi do ręki
położonej luźno na kolanie, skrawek papieru. Wzdrygam się delikatnie czując
ciepły dotyk jego dłoni. Mrugam parę razy, po czym kieruję głowę w górę, na
twarz Carrowa, który zdążył jednym płynnym ruchem wstać z ziemi. Uśmiecha się
nieznacznie do mnie, po czym odchodzi szybkim krokiem. Bez słowa pożegnania.
Zaciskam powieki,
mnąc przy tym karteczkę. Otwieram szybko oczy i prostuję papier palcami. W
środku drobnym druczkiem zapisana była wiadomość. Przebiegam wzrokiem z jednej,
na drugą stronę. Odczytuję parę słów wypisane niebieskim tuszem, po czym
uśmiecham się delikatnie sama do siebie. Szybko zgniatam kartkę i chowam ją w
kieszeni, po czym wstaję i niespiesznie wracam do domu.
0 komentarze:
Prześlij komentarz