sobota, 13 czerwca 2015

Chapter 5

                Spojrzałam zdezorientowana na przyjaciółkę, która stanęła jak wryta tuż obok mnie. Jej złociste włosy zafalowały wokół twarzy, unoszone przez delikatny podmuch wiatru. Wyglądała majestatycznie, kiedy światło księżyca odbijało się od jej ogromnych niebieskich oczu. Ona zawsze była majestatyczna, nawet po paru jointach. W szczególności wtedy. Nadal nie rozumiem dlaczego tak właściwie postanowiła się ze mną przyjaźnić. Była jedną z piękniejszych dziewczyn w szkole. Możliwie, że nawet na tym całym zadupiu. Równie dobrze mogłaby należeć do popularnej śmietanki, tej grupy najbogatszych dzieciaków, które pomiatają całą resztą. Mogła również trzymać się z kimkolwiek innym, byle nie ze mną. Właśnie przeze mnie ta świetnie wychowana dziewczyna z dobrego, bogatego domu teraz przechadza się po opuszczonych polanach zaćpana i pijana.
                -O co chodzi? – zapytałam rozglądając się dookoła. Niczego nie widziałam. Niczego oprócz wszechogarniającej ciemności, poprzetykanej słabymi promieniami wydobywającymi się z niemal okrągłej tarczy jasnego księżyca. Czarne drzewa, szara trawa, jasna ścieżka wijąca się przed nami. W oddali migały żółte i czerwone światła z centrum miasta. Wcale nie byłyśmy daleko. Wystarczająco, żeby nikt nas nie zauważył.
                -Tam – mruknęła, a jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Z twarzy odpłynął wszelki kolor. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zemdleje. Ręce i nogi zaczęły jej się trząść . Mam nadzieję, że nie przedawkowała…
                Odwróciłam się powoli w stronę, w którą wskazywała drżącym palcem. Sama nie wiem czego się spodziewałam… Może ogromnego smoka zionącego ogniem, albo watahy krwiożerczych wilków. Na pewno czegoś strasznego lub obrzydliwego. Rzeczy, od której po plecach przechodzą ciarki, a żołądek się buntuje i wyrzuca co popadnie. A co zobaczyłam? Nic.
                -Mel, ale tu… -zaczęłam, ale właśnie wtedy ujrzałam zarys dość wysokiej postaci na tle drzewa o niezwykle grubym pniu. Zaparło mi dech w piersiach. To on. To  o n!
                 Minęła minuta, po niej następna i jeszcze jedna, a on wciąż nie spuszczał z nas wzroku. Niemal czułam jak jego spojrzenie wędruje od moich stup przyodzianych w zabłocone glany, poprzez czarne, obcisłe jeansy do ciemnego T-shirtu wiszącego swobodnie na moich ramionach. Byłam obnażona przed nim, pomimo całej otoczki zwanej ubraniem. Penetrował każdy odcinek mojego okrytego ciała nawet mnie nie dotykając. Pozostawiał tylko rozgrzane smugi, które przyjemnie łaskotały wszystkie członki. Chyba westchnęłam, kiedy wiatr uniósł kosmyk moich turkusowych włosów, które uderzyły mnie w twarz. Zamknęłam oczy zaskoczona. Zapiekły boleśnie. Musiały być otwarte naprawdę długo. Przetarłam powieki dłonią, po czym znów wlepiłam oczy w ten niesamowity obraz ciemnowłosego chłopaka, ale jego już tam nie było. Mrugnęłam parę razy. Rzeczywiście przede mną rozciągał się pusty skrawek terenu, na którym jedynymi widocznymi rzeczami były drzewa rozmieszczone w równych odstępach od siebie. Odwróciłam wzrok w stronę przyjaciółki. Stała oniemiała i gapiła się na mnie. Potrząsnęłam delikatnie głową i przymknęłam oczy, po czym przybrałam obojętny wyraz twarzy.
                -Co? – zapytałam z udawaną irytacją. Wyraźnie się zmieszała.
                -Ja tylko… Ty… Bo on… - wyjąkała. Mruknęła coś jeszcze, po czym bez słowa się odwróciła i poszła.
                Chwilę się zastanawiałam o co tak właściwie jej chodziło. Dopiero po paru minutach zorientowałam się co powiedziała na końcu. Podniosłam głowę i ruszyłam w jej stronę. Była już dość daleko, na zakręcie. Za chwilę stracę ją z oczu. Zaczęłam truchtać, nie mogłam sobie pozwolić na szybszy ruch ze względu na stan w jakim aktualnie byłam. Z ledwością trzymałam się na nogach idąc, a co dopiero biegnąc. Umysł jednak był przesłonięty jedną myślą, która zrzucała wszystkie inne zmartwienia na drugi plan.
                Miłość. To właśnie powiedziała.
                Miłość…
***

                Wślizgnęłam się do pokoju najciszej jak tylko umiałam. Robiłam to już wiele razy. Miałam niesamowicie dużo czasu na doskonalenie tej umiejętności. Teraz już tylko powtarzałam te same ruchy: wspięcie się na pobliskie drzewo, wskoczenie na dach dobudówki, krótki marsz na palcach do trzeciego okna, licząc od prawej, uniesienie go delikatnie i popchnięcie do przodu. Dzięki temu, że zostało uchylone, kiedy wychodziłam, teraz otworzenie go nie było żadnym wyzwaniem. Jeden krok na jasny parapet, drugi na nieskazitelnie czystą, ciemną podłogę. Parkiet tłumiący wszelkie dźwięki. Cóż to za idealne rozwiązanie. Przynajmniej nikt nie usłyszy tupania ogromnych glanów, które miałam na nogach. Rozwiązałam sznurowadła i przetarłam szmatką podłogę oraz parapet. Musiałam zachować wszelkie pozory normalności. Szybko pobiegłam do łazienki, przemyłam twarz czystą wodą, przeczesałam włosy i przebrałam się w krótkie spodenki i cienki top, po czym wpadłam do pokoju i runęłam na łóżko. Było wygodne. Wystarczająco, żeby po chwili zasnąć i obudzić się dopiero następnego dnia, tuż po dwunastej.
                Z jękiem przeturlałam się na drugi koniec ogromnego posłania. Kołdra zsunęła się z twarzy, co wywołało falę bólu głowy w obliczu kujących promieni słonecznych, które bez problemu wpadały do pokoju przez odsłonięte okno. Dłoń automatycznie powędrowała do czoła, żeby w jakikolwiek sposób osłonić głowę przed tępym bólem, spowodowanym kacem po wczorajszym wypadzie.
                -Panienko Russel! – usłyszałam wysoki głos wydobywający się zza zamkniętych drzwi. Zignorowałam go, wciskając twarz w poduszkę. – Panno Russel, śniadanie już stygnie!
                W odpowiedzi warknęłam niezrozumiałe przekleństwo w stronę kobiety. Nie zareagowała. Możliwe, że nawet nic nie usłyszała, bo słowa stłumiła puszysta poduszka.
                -Lynn, do cholery, wstań wreszcie! – doszedł do mnie donośny głos ojca. –Przez ciebie spóźnię się do pracy. – nie krzyczał. Tak się tylko wydawało, ale jego głos i ton, w jakim mówił wcale nie były bezmyślnymi wrzaskami. Nic co mówił nie było bezmyślne.
                Z przeciągłym i głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka. Sztywnym krokiem ruszyłam w stronę łazienki, gdzie powoli zmyłam z siebie wszystkie brudy i zapachy z poprzedniego dnia, a było ich wiele. Zadrżałam, kiedy gorące krople wody zderzyły się z moją skórą i spływały palącymi strumieniami w dół pozostawiając po sobie przyjemne uczucie przejmującego ciepła, które powoli wypełniało wszystkie komórki. Wtedy przypomniał mi się wzrok nieznajomego, który przemykał po moich członkach, jakby chciał zapamiętać wszystko na długi czas. Jakbym była niesamowitym okazem, który już niedługo miał wymrzeć. Wtedy po raz pierwszy poczułam się potrzebna. Chciałam tak się czuć częściej. Chciałam tak się czuć już zawsze. Chciałam go poznać.
                Kiedy już uznałam, że zapach fiołkowego szamponu wystarczająco zastąpił wszelkie inne zapachy wypalonych fajek i wypitego alkoholu, wyszłam spod prysznica. Na całej powierzchni ciała poczułam ukłucie niewidzialnych igieł zimna. Szybko założyłam na siebie świeże ubranie i wypadłam z pomieszczenia. Na gołe stopy wsunęłam czarne trampki, po czym pobiegłam do kuchni, gdzie czekał na mnie zimny tost. Skrzywiłam się, po czym czując przejmujący głód wzięłam chłodne śniadanie i szybko je zjadłam.
                -Dziękuję. – mruknęłam, wycierając ręce o ścierkę zwisającą z umywalki.
                Rozejrzałam się dookoła. Nigdzie nikogo nie było. Jasne meble były nieskazitelnie czyste, a wokół czułam słodki zapach perfum, które zawsze używała matka. Musiała niedawno wyjść. Zamknęłam oczy wyobrażając sobie jak to musiało wyglądać.
                Jasnowłosa, szczupła kobieta ubrana w nieskazitelnie białą koszulę i czarną spódnicę sięgającą kolan szybko zbiegła schodami w dół, prosto do nowoczesnej kuchni. Na plecy miała narzuconą ciemną, elegancką marynarkę. U niej wszystko było eleganckie, nawet na pozór niechlujny kok, z którego wypadły dwa pasma włosów.
                -Dzień dobry Pani Russel. – do pomieszczenia weszła pokojówka. Przy matce wyglądała jak trochę większa wersja krasnoluda.
                -Dzień dobry Samantho – odpowiedziała z lekkim uśmiechem – Chętnie bym dłużej z tobą porozmawiała, ale się niesamowicie spieszę. – rzekła przepraszającym tonem.
                -Oczywiście – kobieta skłoniła głowę – Pan Russel jest w jadalni.
                Matka pomknęła do następnego pokoju. Kiedy szła słychać było tylko równomierne stukanie obcasów o podłogę. Zatrzymała się widząc dość przystojnego mężczyznę o ostrych rysach twarzy, ciemnych włosach i szerokich ramionach. Podniósł wzrok znad papierów, które trzymał w rękach. Położył je na stole i zdjął okulary z czarnymi oprawkami. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na żonę, która do niego podeszła i złożyła delikatny pocałunek na policzku. Skrzywił się niemal niezauważalnie w momencie, kiedy jego o jego skórę dotknęły obce wargi. Tylko na moment. Nigdy nie lubił okazywania zbytnich uczuć.
                -Już jedziesz? – zapytał patrząc na markowy zegarek, wiszący na lewym nadgarstku. Było jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
                -Tak. – odparła, po czym odgryzła niewielki kawałek kanapki, pozostawionej przez Samanthe. – Muszę coś jeszcze załatwić.
                -Mhm. – ojciec powrócił do czytania.
                Minęło parę minut kompletnej ciszy.
                -Do zobaczenia Harry – powiedziała i szybkim krokiem wypadła z domu. Po delikatnym trzaśnięciu drzwi jedynym dźwiękiem, który można było usłyszeć, został odpalony silnik samochodu.
                -Panno Russel! – doszedł do mnie głos Samanthy – Och, nareszcie pani wstała!
                Wywróciłam oczami, po czym odwróciłam się w jej stronę.
                -Nie mów do mnie „Panno Russel”. – warknęłam – Lynn. Mam na imię  L y n n.
                -Dobrze panno… ekhm… L y n n. – odparła.
                Odwróciłam się na pięcie i sięgnęłam do oparcia krzesła, na którym wisiała moja czarna, skórzana kurtka. Narzuciłam ją na ramiona i poszłam do drzwi.
                -Gdzie pa… Gdzie idziesz? – zapytała doganiając mnie.
                -Przejść się. – nie miałam zamiaru wdawać się z nią w jakiekolwiek dyskusje.
                -Na jak długo? – nie dawała za wygraną.
                -Wystarczająco długo. Co to, jakieś przesłuchanie? – zirytowałam się. Wyminęłam ją szybko i wymknęłam się za próg. Trzasnęłam drzwiami i ruszyłam przed siebie.
                Sama nie wiem gdzie chciałam iść… Gdziekolwiek, byle daleko od tego przeklętego domu. Przekręciłam głowę w stronę budynku. Był duży. Zdecydowanie za duży jak na trzyosobową rodzinę, w której w sumie żyję tylko ja. Rodzice, jeżeli można tak ich nazwać niemal non stop bywają w pracy, na spotkaniach lub delegacjach. Nie mają nawet czasu na normalną rozmowę ze sobą nawzajem, a co dopiero z nieokrzesaną córką, która woli spędzać czas z resztą ćpunów, niż siedzieć zamknięta sama w domu.
Pomknęłam paroma ulicami, byle dalej od centrum. Po parunastu minutach znalazłam się na granicy zabudowań i pustych terenów. Tu czułam się najlepiej. Bez zbędnego hałasu, bez ludzi rozpychających się łokciami, bez nikogo, kto nazwie mnie klaunem.
Przeszłam jeszcze parę kroków, pod najbliższe drzewo. Na tyle daleko, żeby nikt mnie nie widział ukrytej w cieniu, ale wystarczająco blisko, żebym mogła obserwować ludzi przechadzających się ulicami. Idealne miejsce.
Z tylnej kieszeni spodni wyciągnęłam komórkę. Przerzuciłam ją parę razy z jednej ręki, do drugiej zastanawiając się przy tym co tak właściwie mogę teraz zrobić. Przysunęłam ekran do twarzy, żeby policzyć zadrapania, które powstały przez ostatnie miesiące.
Jedno.
Drugie.
Trzecie…
Usłyszałam jakiś szelest tuż obok mnie. Poczułam delikatny podmuch, jakby ktoś przeszedł po mojej prawej stronie, a następnie usiadł pod tym samym drzewem. Oderwałam wzrok od telefonu, po czym odwróciłam się w stronę przybysza.
Minęła chwila, zanim zorientowałam się kto obok mnie siedzi. Zamarłam.
-Witaj. – powiedział delikatnym, a za razem mocnym głosem. Takim, że mogłabym go słuchać całe życie i nigdy bym się nim nie znudziła. – Jestem Carrow. – uśmiechnął się. Jezu, jak on się uśmiechnął! A ty? Jak masz na imię?
-Lynn. – odparłam łamiącym się głosem. Czemu ja w ogóle mu odpowiedziałam? Czemu stąd nie idę? Czemu nie uciekam?! Dlaczego chcę zostać tutaj dłużej i słuchać jego cudownego głosu? Potrząsnęłam głową.
-Ładnie. – mówi, po czym odrywa wlepione w moją twarz spojrzenie dwojga czarnych oczu.
Przyglądam mu się przez chwilę, kiedy w milczeniu skubie trawę. Wpatruję się bezwiednie w jego palce, które rytmicznie odrywały kawałki zielonych listków. Po paru minutach ciszy chłopak ponownie spogląda na mnie, po czym wkłada mi do ręki położonej luźno na kolanie, skrawek papieru. Wzdrygam się delikatnie czując ciepły dotyk jego dłoni. Mrugam parę razy, po czym kieruję głowę w górę, na twarz Carrowa, który zdążył jednym płynnym ruchem wstać z ziemi. Uśmiecha się nieznacznie do mnie, po czym odchodzi szybkim krokiem. Bez słowa pożegnania.

Zaciskam powieki, mnąc przy tym karteczkę. Otwieram szybko oczy i prostuję papier palcami. W środku drobnym druczkiem zapisana była wiadomość. Przebiegam wzrokiem z jednej, na drugą stronę. Odczytuję parę słów wypisane niebieskim tuszem, po czym uśmiecham się delikatnie sama do siebie. Szybko zgniatam kartkę i chowam ją w kieszeni, po czym wstaję i niespiesznie wracam do domu. 


0 komentarze:

Prześlij komentarz

Design by BlogSpotDesign | Ngetik Dot Com