sobota, 13 czerwca 2015

Chapter 5

                Spojrzałam zdezorientowana na przyjaciółkę, która stanęła jak wryta tuż obok mnie. Jej złociste włosy zafalowały wokół twarzy, unoszone przez delikatny podmuch wiatru. Wyglądała majestatycznie, kiedy światło księżyca odbijało się od jej ogromnych niebieskich oczu. Ona zawsze była majestatyczna, nawet po paru jointach. W szczególności wtedy. Nadal nie rozumiem dlaczego tak właściwie postanowiła się ze mną przyjaźnić. Była jedną z piękniejszych dziewczyn w szkole. Możliwie, że nawet na tym całym zadupiu. Równie dobrze mogłaby należeć do popularnej śmietanki, tej grupy najbogatszych dzieciaków, które pomiatają całą resztą. Mogła również trzymać się z kimkolwiek innym, byle nie ze mną. Właśnie przeze mnie ta świetnie wychowana dziewczyna z dobrego, bogatego domu teraz przechadza się po opuszczonych polanach zaćpana i pijana.
                -O co chodzi? – zapytałam rozglądając się dookoła. Niczego nie widziałam. Niczego oprócz wszechogarniającej ciemności, poprzetykanej słabymi promieniami wydobywającymi się z niemal okrągłej tarczy jasnego księżyca. Czarne drzewa, szara trawa, jasna ścieżka wijąca się przed nami. W oddali migały żółte i czerwone światła z centrum miasta. Wcale nie byłyśmy daleko. Wystarczająco, żeby nikt nas nie zauważył.
                -Tam – mruknęła, a jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Z twarzy odpłynął wszelki kolor. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zemdleje. Ręce i nogi zaczęły jej się trząść . Mam nadzieję, że nie przedawkowała…
                Odwróciłam się powoli w stronę, w którą wskazywała drżącym palcem. Sama nie wiem czego się spodziewałam… Może ogromnego smoka zionącego ogniem, albo watahy krwiożerczych wilków. Na pewno czegoś strasznego lub obrzydliwego. Rzeczy, od której po plecach przechodzą ciarki, a żołądek się buntuje i wyrzuca co popadnie. A co zobaczyłam? Nic.
                -Mel, ale tu… -zaczęłam, ale właśnie wtedy ujrzałam zarys dość wysokiej postaci na tle drzewa o niezwykle grubym pniu. Zaparło mi dech w piersiach. To on. To  o n!
                 Minęła minuta, po niej następna i jeszcze jedna, a on wciąż nie spuszczał z nas wzroku. Niemal czułam jak jego spojrzenie wędruje od moich stup przyodzianych w zabłocone glany, poprzez czarne, obcisłe jeansy do ciemnego T-shirtu wiszącego swobodnie na moich ramionach. Byłam obnażona przed nim, pomimo całej otoczki zwanej ubraniem. Penetrował każdy odcinek mojego okrytego ciała nawet mnie nie dotykając. Pozostawiał tylko rozgrzane smugi, które przyjemnie łaskotały wszystkie członki. Chyba westchnęłam, kiedy wiatr uniósł kosmyk moich turkusowych włosów, które uderzyły mnie w twarz. Zamknęłam oczy zaskoczona. Zapiekły boleśnie. Musiały być otwarte naprawdę długo. Przetarłam powieki dłonią, po czym znów wlepiłam oczy w ten niesamowity obraz ciemnowłosego chłopaka, ale jego już tam nie było. Mrugnęłam parę razy. Rzeczywiście przede mną rozciągał się pusty skrawek terenu, na którym jedynymi widocznymi rzeczami były drzewa rozmieszczone w równych odstępach od siebie. Odwróciłam wzrok w stronę przyjaciółki. Stała oniemiała i gapiła się na mnie. Potrząsnęłam delikatnie głową i przymknęłam oczy, po czym przybrałam obojętny wyraz twarzy.
                -Co? – zapytałam z udawaną irytacją. Wyraźnie się zmieszała.
                -Ja tylko… Ty… Bo on… - wyjąkała. Mruknęła coś jeszcze, po czym bez słowa się odwróciła i poszła.
                Chwilę się zastanawiałam o co tak właściwie jej chodziło. Dopiero po paru minutach zorientowałam się co powiedziała na końcu. Podniosłam głowę i ruszyłam w jej stronę. Była już dość daleko, na zakręcie. Za chwilę stracę ją z oczu. Zaczęłam truchtać, nie mogłam sobie pozwolić na szybszy ruch ze względu na stan w jakim aktualnie byłam. Z ledwością trzymałam się na nogach idąc, a co dopiero biegnąc. Umysł jednak był przesłonięty jedną myślą, która zrzucała wszystkie inne zmartwienia na drugi plan.
                Miłość. To właśnie powiedziała.
                Miłość…
***

                Wślizgnęłam się do pokoju najciszej jak tylko umiałam. Robiłam to już wiele razy. Miałam niesamowicie dużo czasu na doskonalenie tej umiejętności. Teraz już tylko powtarzałam te same ruchy: wspięcie się na pobliskie drzewo, wskoczenie na dach dobudówki, krótki marsz na palcach do trzeciego okna, licząc od prawej, uniesienie go delikatnie i popchnięcie do przodu. Dzięki temu, że zostało uchylone, kiedy wychodziłam, teraz otworzenie go nie było żadnym wyzwaniem. Jeden krok na jasny parapet, drugi na nieskazitelnie czystą, ciemną podłogę. Parkiet tłumiący wszelkie dźwięki. Cóż to za idealne rozwiązanie. Przynajmniej nikt nie usłyszy tupania ogromnych glanów, które miałam na nogach. Rozwiązałam sznurowadła i przetarłam szmatką podłogę oraz parapet. Musiałam zachować wszelkie pozory normalności. Szybko pobiegłam do łazienki, przemyłam twarz czystą wodą, przeczesałam włosy i przebrałam się w krótkie spodenki i cienki top, po czym wpadłam do pokoju i runęłam na łóżko. Było wygodne. Wystarczająco, żeby po chwili zasnąć i obudzić się dopiero następnego dnia, tuż po dwunastej.
                Z jękiem przeturlałam się na drugi koniec ogromnego posłania. Kołdra zsunęła się z twarzy, co wywołało falę bólu głowy w obliczu kujących promieni słonecznych, które bez problemu wpadały do pokoju przez odsłonięte okno. Dłoń automatycznie powędrowała do czoła, żeby w jakikolwiek sposób osłonić głowę przed tępym bólem, spowodowanym kacem po wczorajszym wypadzie.
                -Panienko Russel! – usłyszałam wysoki głos wydobywający się zza zamkniętych drzwi. Zignorowałam go, wciskając twarz w poduszkę. – Panno Russel, śniadanie już stygnie!
                W odpowiedzi warknęłam niezrozumiałe przekleństwo w stronę kobiety. Nie zareagowała. Możliwe, że nawet nic nie usłyszała, bo słowa stłumiła puszysta poduszka.
                -Lynn, do cholery, wstań wreszcie! – doszedł do mnie donośny głos ojca. –Przez ciebie spóźnię się do pracy. – nie krzyczał. Tak się tylko wydawało, ale jego głos i ton, w jakim mówił wcale nie były bezmyślnymi wrzaskami. Nic co mówił nie było bezmyślne.
                Z przeciągłym i głośnym westchnieniem zsunęłam się z łóżka. Sztywnym krokiem ruszyłam w stronę łazienki, gdzie powoli zmyłam z siebie wszystkie brudy i zapachy z poprzedniego dnia, a było ich wiele. Zadrżałam, kiedy gorące krople wody zderzyły się z moją skórą i spływały palącymi strumieniami w dół pozostawiając po sobie przyjemne uczucie przejmującego ciepła, które powoli wypełniało wszystkie komórki. Wtedy przypomniał mi się wzrok nieznajomego, który przemykał po moich członkach, jakby chciał zapamiętać wszystko na długi czas. Jakbym była niesamowitym okazem, który już niedługo miał wymrzeć. Wtedy po raz pierwszy poczułam się potrzebna. Chciałam tak się czuć częściej. Chciałam tak się czuć już zawsze. Chciałam go poznać.
                Kiedy już uznałam, że zapach fiołkowego szamponu wystarczająco zastąpił wszelkie inne zapachy wypalonych fajek i wypitego alkoholu, wyszłam spod prysznica. Na całej powierzchni ciała poczułam ukłucie niewidzialnych igieł zimna. Szybko założyłam na siebie świeże ubranie i wypadłam z pomieszczenia. Na gołe stopy wsunęłam czarne trampki, po czym pobiegłam do kuchni, gdzie czekał na mnie zimny tost. Skrzywiłam się, po czym czując przejmujący głód wzięłam chłodne śniadanie i szybko je zjadłam.
                -Dziękuję. – mruknęłam, wycierając ręce o ścierkę zwisającą z umywalki.
                Rozejrzałam się dookoła. Nigdzie nikogo nie było. Jasne meble były nieskazitelnie czyste, a wokół czułam słodki zapach perfum, które zawsze używała matka. Musiała niedawno wyjść. Zamknęłam oczy wyobrażając sobie jak to musiało wyglądać.
                Jasnowłosa, szczupła kobieta ubrana w nieskazitelnie białą koszulę i czarną spódnicę sięgającą kolan szybko zbiegła schodami w dół, prosto do nowoczesnej kuchni. Na plecy miała narzuconą ciemną, elegancką marynarkę. U niej wszystko było eleganckie, nawet na pozór niechlujny kok, z którego wypadły dwa pasma włosów.
                -Dzień dobry Pani Russel. – do pomieszczenia weszła pokojówka. Przy matce wyglądała jak trochę większa wersja krasnoluda.
                -Dzień dobry Samantho – odpowiedziała z lekkim uśmiechem – Chętnie bym dłużej z tobą porozmawiała, ale się niesamowicie spieszę. – rzekła przepraszającym tonem.
                -Oczywiście – kobieta skłoniła głowę – Pan Russel jest w jadalni.
                Matka pomknęła do następnego pokoju. Kiedy szła słychać było tylko równomierne stukanie obcasów o podłogę. Zatrzymała się widząc dość przystojnego mężczyznę o ostrych rysach twarzy, ciemnych włosach i szerokich ramionach. Podniósł wzrok znad papierów, które trzymał w rękach. Położył je na stole i zdjął okulary z czarnymi oprawkami. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na żonę, która do niego podeszła i złożyła delikatny pocałunek na policzku. Skrzywił się niemal niezauważalnie w momencie, kiedy jego o jego skórę dotknęły obce wargi. Tylko na moment. Nigdy nie lubił okazywania zbytnich uczuć.
                -Już jedziesz? – zapytał patrząc na markowy zegarek, wiszący na lewym nadgarstku. Było jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
                -Tak. – odparła, po czym odgryzła niewielki kawałek kanapki, pozostawionej przez Samanthe. – Muszę coś jeszcze załatwić.
                -Mhm. – ojciec powrócił do czytania.
                Minęło parę minut kompletnej ciszy.
                -Do zobaczenia Harry – powiedziała i szybkim krokiem wypadła z domu. Po delikatnym trzaśnięciu drzwi jedynym dźwiękiem, który można było usłyszeć, został odpalony silnik samochodu.
                -Panno Russel! – doszedł do mnie głos Samanthy – Och, nareszcie pani wstała!
                Wywróciłam oczami, po czym odwróciłam się w jej stronę.
                -Nie mów do mnie „Panno Russel”. – warknęłam – Lynn. Mam na imię  L y n n.
                -Dobrze panno… ekhm… L y n n. – odparła.
                Odwróciłam się na pięcie i sięgnęłam do oparcia krzesła, na którym wisiała moja czarna, skórzana kurtka. Narzuciłam ją na ramiona i poszłam do drzwi.
                -Gdzie pa… Gdzie idziesz? – zapytała doganiając mnie.
                -Przejść się. – nie miałam zamiaru wdawać się z nią w jakiekolwiek dyskusje.
                -Na jak długo? – nie dawała za wygraną.
                -Wystarczająco długo. Co to, jakieś przesłuchanie? – zirytowałam się. Wyminęłam ją szybko i wymknęłam się za próg. Trzasnęłam drzwiami i ruszyłam przed siebie.
                Sama nie wiem gdzie chciałam iść… Gdziekolwiek, byle daleko od tego przeklętego domu. Przekręciłam głowę w stronę budynku. Był duży. Zdecydowanie za duży jak na trzyosobową rodzinę, w której w sumie żyję tylko ja. Rodzice, jeżeli można tak ich nazwać niemal non stop bywają w pracy, na spotkaniach lub delegacjach. Nie mają nawet czasu na normalną rozmowę ze sobą nawzajem, a co dopiero z nieokrzesaną córką, która woli spędzać czas z resztą ćpunów, niż siedzieć zamknięta sama w domu.
Pomknęłam paroma ulicami, byle dalej od centrum. Po parunastu minutach znalazłam się na granicy zabudowań i pustych terenów. Tu czułam się najlepiej. Bez zbędnego hałasu, bez ludzi rozpychających się łokciami, bez nikogo, kto nazwie mnie klaunem.
Przeszłam jeszcze parę kroków, pod najbliższe drzewo. Na tyle daleko, żeby nikt mnie nie widział ukrytej w cieniu, ale wystarczająco blisko, żebym mogła obserwować ludzi przechadzających się ulicami. Idealne miejsce.
Z tylnej kieszeni spodni wyciągnęłam komórkę. Przerzuciłam ją parę razy z jednej ręki, do drugiej zastanawiając się przy tym co tak właściwie mogę teraz zrobić. Przysunęłam ekran do twarzy, żeby policzyć zadrapania, które powstały przez ostatnie miesiące.
Jedno.
Drugie.
Trzecie…
Usłyszałam jakiś szelest tuż obok mnie. Poczułam delikatny podmuch, jakby ktoś przeszedł po mojej prawej stronie, a następnie usiadł pod tym samym drzewem. Oderwałam wzrok od telefonu, po czym odwróciłam się w stronę przybysza.
Minęła chwila, zanim zorientowałam się kto obok mnie siedzi. Zamarłam.
-Witaj. – powiedział delikatnym, a za razem mocnym głosem. Takim, że mogłabym go słuchać całe życie i nigdy bym się nim nie znudziła. – Jestem Carrow. – uśmiechnął się. Jezu, jak on się uśmiechnął! A ty? Jak masz na imię?
-Lynn. – odparłam łamiącym się głosem. Czemu ja w ogóle mu odpowiedziałam? Czemu stąd nie idę? Czemu nie uciekam?! Dlaczego chcę zostać tutaj dłużej i słuchać jego cudownego głosu? Potrząsnęłam głową.
-Ładnie. – mówi, po czym odrywa wlepione w moją twarz spojrzenie dwojga czarnych oczu.
Przyglądam mu się przez chwilę, kiedy w milczeniu skubie trawę. Wpatruję się bezwiednie w jego palce, które rytmicznie odrywały kawałki zielonych listków. Po paru minutach ciszy chłopak ponownie spogląda na mnie, po czym wkłada mi do ręki położonej luźno na kolanie, skrawek papieru. Wzdrygam się delikatnie czując ciepły dotyk jego dłoni. Mrugam parę razy, po czym kieruję głowę w górę, na twarz Carrowa, który zdążył jednym płynnym ruchem wstać z ziemi. Uśmiecha się nieznacznie do mnie, po czym odchodzi szybkim krokiem. Bez słowa pożegnania.

Zaciskam powieki, mnąc przy tym karteczkę. Otwieram szybko oczy i prostuję papier palcami. W środku drobnym druczkiem zapisana była wiadomość. Przebiegam wzrokiem z jednej, na drugą stronę. Odczytuję parę słów wypisane niebieskim tuszem, po czym uśmiecham się delikatnie sama do siebie. Szybko zgniatam kartkę i chowam ją w kieszeni, po czym wstaję i niespiesznie wracam do domu. 


piątek, 3 kwietnia 2015

Chapter 4

            Gwałtownie otworzyłam oczy słysząc głośny szept gdzieś obok mnie. Pomimo rażącego światła wydobywającego się z lampy wiszącej tuż nade mną, zmrużyłam powieki tylko delikatnie, zanim oczy przyzwyczaiły się do niego. Zamrugałam parę razy, po czym ponownie wbiłam wzrok w beżowy sufit. Odczekałam chwilę w kompletnym bezruchu, po czym czując nagłe swędzenie na policzku podniosłam rękę kierując ją w stronę twarzy. W momencie, kiedy mięśnie boleśnie się skurczyły syknęłam i opuściłam dłoń. Niedaleko rozległ się szelest, dwa kroki i nagle nade mną pojawiła się zatroskana twarz matki. Dziwne, że miała czas, żeby siedzieć tutaj ze mną…
            -Nic ci nie jest kochanie? – zapytała zmęczonym głosem. Jej ręka powędrowała w stronę mojego czoła.
            Kiedy jej palce dotknęły mojej skóry szybko przekręciłam głowę w bok i zacisnęłam zęby w przypływie fali bólu eksplodującego w okolicy karku. Po tym geście w jej oczach pojawił się widoczny smutek. Poczułam delikatne wyrzuty sumienia, które natychmiast przepędziłam wspomnieniami z dzieciństwa, kiedy to ta spokojna brunetka zostawiała mnie całymi dniami samą w domu, a późnym wieczorem, kiedy wreszcie wracała z pracy, to w najlepszym wypadku ignorowała moją osobę. Czasem znacznie podnosiła głos, kiedy wypominałam jej niektóre błędy. Już dawno zniknęły nasze relacje, jako matki z córką. Teraz raczej byłyśmy bardzo daleką rodziną. Czasem w ogóle jej nie znałam.
            -Przynieść ci coś? – mruknęła, kiedy nie odpowiedziałam na jej poprzednie pytanie.
Zdziwiona wpatrywałam się w nią przez chwilę, aż udało mi się wydusić ciche:
-Szklankę wody.
            Kobieta pokiwała szybko głową, po czym stukając obcasami niemal wybiegła z pomieszczenia. Starannie zamknęła drzwi, po czym usłyszałam jeszcze parę stuknięć wysokich szpilek o podłogę korytarza i nastała błoga cisza. Przez dość długą chwilę nie działo się nic, aż stwierdziłam, że czas wreszcie ustać na własnych nogach. Podparłam się na łokciach, ignorując zakwasy we wszystkich możliwych mięśniach. Po paru minutach udało mi się usiąść prosto. Okazało się, że ból powoli ustępuje. Możliwe, że odczuwałam go tak mocno przez ból głowy, który w sumie również znacznie zmalał.
            Dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać co tak właściwie zdarzyło się zanim zemdlałam. Pamiętam, że upadłam na ziemię, stojącą przede mną potężną sylwetkę mężczyzny, jego lekko ochrypły, ale zadowolony głos, kiedy wołał swoich towarzyszy. Dalej musiałam tracić przytomność, bo jak przez mgłę przewijają się urywki, kiedy ktoś mnie podniósł i zaczął iść przez las ze mną na rękach. Przy każdym kroku czułam bolesny uścisk mięśni. Cała reszta wydawała się okropnie nie do rozszyfrowania. Nie pamiętam jak się tu znalazłam. W moim pokoju. W… domu.
            Drzwi się otworzyły. Do pokoju weszła matka ze szklanką pełną wody. Położyła ją na stoliku obok łóżka i stanęła nade mną. Poprawiła włosy wpadające do oczu jednym machnięciem ręki i roztargnionym głosem powiadomiła mnie, że musi pędzić do pracy, po czym zadała niemal retoryczne pytanie – Poradzisz sobie?
            No tak, czego innego mogłam się po niej spodziewać? Że będzie ze mną tu siedziała cały dzień? Że mnie przytuli, pogłaszcze po włosach i szepnie do ucha „Nic się nie stało, kochanie. Tutaj jesteś bezpieczna.”. Byłam zawiedziona. Zawiedziona za to, że nawet nie zapytała się, co tak właściwie tam się stało. Zawiedziona dlatego, że nie mogę spokojnie wypłakać się na jej ramieniu i powiedzieć o wszystkich swoich żalach. Zawiedziona, bo muszę ze wszystkim radzić sobie sama.
            Po moim policzku spłynęła jedna łza. Szybko ją wytarłam, pomimo że nikt już i tak nie mógł jej zobaczyć. Brunetka zdążyła wybiec z pokoju i cicho trzasnąć drzwiami. Nikt, nawet moja rodzona matka nie chciała mi pomóc. Zostawiła mnie. Samotną.
***

            Minęło parę zwyczajnych dni. Zdążyłam się zregenerować. W kolejną sobotę Melanie zaproponowała wyjście do galerii. Jak normalna nastolatka. Po raz pierwszy miałam wcielić się w uśmiechniętą, pustą siedemnastolatkę, która wraz ze swoimi przyjaciółkami podrywa przypadkowo napotkanych chłopaków. Miałam udawać, że w domu jest wszystko w porządku, że rodzice kochają się nawzajem ponad życie, a mnie jeszcze bardziej. Wcześniej uznałabym to za wolne żarty, ale teraz? W końcu nie mam nic do stracenia…
***

            Zaczęło się niewinnie. Z szerokimi uśmiechami przylepionymi do twarzy wpadłyśmy do pierwszego napotkanego sklepu. Minęłyśmy półki pełne pudełek z butami i wieszaki, na których utrzymywały się kolorowe ubrania. Co jakiś czas zatrzymywałam się przy bluzkach o ciemniejszych odcieniach, albo podartych jeansach, które kusiły mnie swoim na pozór niechlujnym wyglądem. Po paru minutach wędrówki po centrum handlowym Melanie zatrzymała się przed szklaną szybą, za którą stała kobieta ubrana w długą ciemnogranatową atłasową suknię, która opadała falami po jej plastikowym ciele. Ja również zapatrzyłam się w idealnie dopasowane kolory tkanin, które z jednej strony wydawały się grube i stare, a z drugiej lśniły nowością i świeżością. Wpatrywałam się tak w cudowne odzienie i wyobrażałam sobie, jak ja bym w tym wyglądała. Za raz obok stał również manekin mężczyzny, na którym leżał dopasowany czarny surdut, sięgający do połowy uda. Spod szyi zwisał niedługi granatowy krawat, którego końcówka włożona była pod dekolt kamizelki. Całość wyglądała elegancko i nowo, a zarazem wydawały się pochodzić niemal z XIX wieku. Wszystko ze sobą idealnie współgrało.
            Po chwili otrząsnęłam się z cudownej mary, w której obracałam się w tańcu z nieznajomym chłopakiem. Złapałam za rękę Melanie i pociągnęłam w stronę niewielkiej kawiarenki. Oszołomiona dziewczyna ruszyła za mną rozglądając się dookoła. Pełna świadomość powróciła do niej dopiero, gdy zajęłyśmy mały, dwuosobowy stolik. Podeszła do nas uśmiechnięta rudowłosa kelnerka i zapytała, czego sobie życzymy. Poprosiłam o kawę i gorącą czekoladę. Moja przyjaciółka szczerze nienawidziła tego pierwszego.
            -Lynn, widzisz tego chłopaka, który siedzi tam, po drugiej stronie? – zapytała wskazując głową w swoją prawą stronę.
            Odwróciłam się w tamtym kierunku, po czym szybko uciekłam wzrokiem. To był TEN ciemnowłosy chłopak. To jego wcześniej widziałam w snach i to on mnie kiedyś uratował. Znałam go już zbyt dobrze, żeby pomylić tą osobliwą twarz. Szorstką, a za razem miękką. Ostrą, ale również łagodną…
            -Tak. – odparłam półszeptem. Nie wierzyłam do końca swojemu głosowi. Wydawało mi się, że za chwilę zacznie drżeć.
            -On ciągle się na ciebie gapi! Śledzi nas odkąd weszłyśmy do galerii… - mruknęła, po czym po raz kolejny spojrzała w jego stronę – Ale muszę przyznać, że niezłe z niego ciacho.
            Kiedy kelnerka przyniosła nam napoje przypadkiem zerknęłam na niego. Chłopak miał oczy wlepione we mnie. Śledził każdy mój ruch. Uśmiechnął się delikatnie, utrzymując mój wzrok. Czułam jak moje policzki nagle zrobiły się gorące. Opuściłam głowę, żeby zakryć włosami rumieńce, które niespodziewanie zakwitły na całej mojej twarzy.
            -Myślę, że mu się podobasz. – Melanie ciągnęła między łykami gorącego napoju. Pochyliła lekko głowę, po czym cicho wykrzyknęła – I on ci też się podoba!
            -Och daj spokój Mel. – mruknęłam z niezadowoleniem. – Ja go nawet nie znam.
            -To niczego nie zmienia! Przecież możliwe, że zakochaliście się w sobie od pierwszego… - przerwała. Zdziwiona podniosłam głowę. Tuż obok nas stał ciemnowłosy chłopak z przyczepionym uśmiechem do twarzy. Mrugnął dwukrotnie, po czym podał mi niewielki zwitek papieru i odszedł. - …wejrzenia. – dziewczyna dokończyła.
            Wpatrywałam się ogromnymi oczami w białą karteczkę. Otworzyłam ją szybko. Wewnątrz czarnym tuszem napisana była wiadomość:
„Odezwij się, 238 666 307 ~C”

            Wsunęłam kawałek papieru do kieszeni i postanowiłam zapomnieć o całej sprawie. Pomimo wielu pytań przyjaciółki nie wspomniałam tego, ani żadnego następnego dnia o tajemniczym chłopaku. To miał już być koniec historii, którą byliśmy w jakiś głupi sposób spleceni. Przeznaczenie jednak było silniejsze…



_____________________________________
Ja wiem, że długo nie pisałam i że ten rozdział ma niewiele z akcji jaką kiedyś obiecałam, ale przysięgam, że dalej będzie ciekawiej i nie bijcie z powodu takiej krótkiej notki. Po prostu ta część była bezlitośnie trudna i napisałam ją z ledwością. W każdym razie już jutro mam zamiar zabrać się za piąty rozdział, w którym ma się zadziać coś więcej (mam taką nadzieję).

Proszę was teraz tylko o komentarze, które motywują do pisania. Powiem wam w sekrecie, że te długie są jak balsam na rany i z ich pomocą wena nagle odnajduje drogę od głowy do palców, które wystukują to opowiadanie.

Cześć!

czwartek, 26 lutego 2015

Chapter 3

            Było ciemno. Cholernie ciemno, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Sięgnęłam do kieszeni w poszukiwaniu komórki, ale okazało się, że nic w środku nie ma. Latarki na co dzień ze sobą nie noszę, więc nawet nie chciałam sprawdzać. I co ja teraz mam zrobić? Po raz kolejny rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek światła, przebłysku, mrugnięcia, albo chociażby cienia tunelu. Nic nie znalazłam. Może ja już umarłam i wszystkie te opowieści o korytarzu prowadzącym do nieprzeniknionego światła, gdzie jakieś anioły wytkną mi wszystkie moje grzechy i wpuszczą przez ogromne posrebrzane drzwi do domu Bożego były jedną wielką bujdą? A może ja z moimi wieloma błędami, które popełniłam w życiu nie wpasowałam się w standardy nieba i Bóg zniesmaczony moim zachowaniem wykopał mnie wprost do otchłani piekła? Chyba, że to wszystko to jeden wielki żart i po prostu zagubiłam się gdzieś pomiędzy i do końca mojego nędznego pobytu tutaj znowu będę się tułać bez celu. Jak zawsze. Ta, której nikt nie chce i nawet szatan pozostawił ją na pastwę losu, bo mogłaby stworzyć dla niego konkurencję. Po prostu nigdzie się nie nadaję, nawet tutaj w tym okrutnie ciemnym miejscu.
Obróciłam się parę razy wokół własnej osi. Najpierw powoli, później co raz szybciej aż czułam, że za chwilę albo zacznę się unosić w powietrzu, albo upadnę tracąc równowagę. Zawsze uwielbiałam to uczucie w brzuchu, kiedy to robiłam. Wtedy myślałam, że potrafię stanąć na niewidzialne schody prowadzące wprost do nieba, gdzie czekałoby na mnie ukojenie obolałego umysłu zszarganego już przez wielu ludzi i wiele sytuacji. Właśnie wtedy czułam się, jakbym potrafiła zrobić wszystko, co tylko bym chciała, niczym superman z kreskówek, czy komiksów. To było tak cholernie miłe uczucie. A potem nagle upadałam i cały mur, który pieczołowicie ustawiałam wokół siebie, żeby znowu nie być zranioną przez najazdy okrutnych ludzi runął niczym zamek z kard. To niesamowite, że w jednym momencie czuję jak rozpiera mnie radość i poczucie własnej wartości oraz mocy, którą w sobie mam, a w drugim nagle leżę na ziemi wypruta z tych wszystkich pozytywnych emocji i zastanawiam się jak to było myśleć, że da się przenieść góry, które ciągle stały na mojej drodze.
Nieprawdopodobne.
Nagle moja stopa natrafiła na coś, co z głośnym szurnięciem przesunęło się parę metrów dalej. Zatrzymałam się sięgając pod nogi, żeby złapać przedmiot. Ta rzecz jakby sama wsunęła się w moją rękę. Była zimna i śliska i była… latarką! Na mojej twarzy zakwitł niewielki uśmiech samozadowolenia. Odgarnęłam włosy, które ciągle opadały mi na oczy i nacisnęłam niewielki guzik znajdujący się na latarce. Usłyszałam ciche kliknięcie i po chwili przede mną ukazał się niewielki snop światła sunący prosto, aż zatrzymał się na szarej ścianie w niewielkie ciemne kropki, albo plamki. Dziwne, jeszcze nie widziałam tak dziwnej tapety… Poza tym po co ja w ogóle się tutaj znalazłam? Chciałam wykrzyczeć swoje pytanie tak, żeby wszyscy to usłyszeli, ale coś mi podpowiadało, żeby zostać cicho. W moich uszach rozległo się ciche dzwonienie, które z każdą chwilą się nasilało. Na początku myślałam, że to po prostu ten dziwny dźwięk, o którym się mówi wtedy, kiedy jest nieprzyzwoicie cicho, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że brzmi on raczej jak dzwonek od roweru. Sama kiedyś uwielbiałam używać takiego, o podobnym brzmieniu. Wsłuchałam się  w dźwięk zastanawiając się skąd tak właściwie on dobiega, ale wydawało się, jakby wszędzie stały jednakowe rowery o jednakowych dzwonkach i wydawały ten dźwięk w tym samym czasie, tak bardzo ze sobą zgrane, że zlewały się w jedną równą melodię.
Obracałam się dookoła, ale tym razem bardzo powoli przesuwając rozświetlone koło rzucane przez latarkę, którą trzymałam w dłoni równomiernie w lewą stronę tak, żeby nic nie umknęło mojej uwadze. Wszędzie, na każdej z czterech ścian, które mnie otaczały widniały niewielkie ciemne plamy poukładane w nieartystycznym nieładzie. Mogło się wydawać, że wskazywały jakieś miejsce. Prowadziłam więc latarkę z lekkim przerażeniem, ale również niesamowitym zaciekawieniem. Wreszcie się zatrzymałam i zamarłam z wrażenia. Usłyszałam odległy krzyk, który powrócił do mnie spotęgowany siłą echa. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to właśnie ja go wydałam. Nie dziwiłam się sobie, bo widok jaki miałam przed oczami przyćmiewał wszelkie wyobrażenia w moich nawet najstraszliwszych koszmarach. Czułam jak moja ręka wędruje do ust starając się je zamknąć, żeby nie wydał się z nich żaden dźwięk. Z drugiej dłoni wypadła mi latarka, która z przeraźliwym trzaskiem upadła na ziemię, przeturlała się kawałek i zatrzymała się rzucając nikłą poświatę na osobę przede mną pod najgorszym możliwym kątem. Zatrzasnęłam powieki, żeby już nie patrzeć na ten przeraźliwy widok, ale wtedy było jeszcze gorzej, bo obraz powracał. Po moich policzkach poleciały dokładnie dwie łzy, a ja upadłam na ziemię zdzierając sobie przy okazji kolana. Jeszcze raz spojrzałam przed siebie. Ujrzałam zamazany obraz czarnowłosego chłopaka wiszącego na ścianie za dziwne przyduże gwoździe o ostrych krawędziach. Miał umięśnioną sylwetkę umazaną czerwoną mazią, co było widoczne przez to, że nie miał na sobie koszulki. Ciemne plamy odznaczały się na jasnej skórze o nienaturalnie bladym odcieniu. Twarz w większości była zakryta przez czarne włosy opadające na oczy i nos. Widziałam jednak posiniaczoną szczękę o ostrych rysach i długą napuchniętą szyję. Klatka piersiowa minimalnie się unosiła, co oznaczało, że jeszcze oddycha. Nie miałam pojęcia jak długo tu wisiał przyczepiony do ściany za dłonie i stopy, ani czy możliwe było, żeby jeszcze żył, ale poczułam ulgę widząc te niepozorne ruchy. Wtedy zorientowałam się, że klęczę na czymś mokrym. Spanikowana spojrzałam w dół na swoje ręce. Złapałam latarkę i zaświeciłam nią pod swoje nogi. Widok ogromnej kałuży krwi okazał się dużo gorszy. Odskoczyłam do tyłu, przez co poślizgnęłam się na osoczu i runęłam z powrotem na ziemię, która okazała się wysoką trawiastą łąką. Przeturlałam się na plecy i podparłam ciało na łokciach. Nadal było okrutnie ciemno, a przenikliwy dźwięk dzwonka od roweru się nasilał. Nie miałam pojęcia skąd mogę spodziewać się jakiejkolwiek reakcji. Drżącą ręką przytrzymałam latarkę i ją zapaliłam. Ona jak na złość jedynie mrugnęła i natychmiast zgasła. Parę razy spróbowałam ją włączyć, ale prawdopodobnie rozładowała się bateria. Jęknęłam rozczarowana i zaczęłam wściekle uderzać urządzeniem o podłoże, aż znów pojawiło się ciepłe światło. Skierowałam je w górę prosto na postać nieznajomego mężczyzny, który w dłoniach trzymał niewielki rowerowy dzwonek. Jego twarz wyrażała zafascynowanie i dziwną, przerażającą radość, przez którą jego usta były rozciągnięte w szerokim uśmiechu. W jego metalicznie szarych oczach nie było ani krzty zdziwienia, współczucia, albo strachu. Żadnych negatywnych emocji.
Czułam, że szykuje się coś niedobrego, ale nie reagowałam. Nie potrafiłam otworzyć ust, a co dopiero cokolwiek powiedzieć. Nie wiedziałam jak miałam się zachować, kiedy mężczyzna zaczął powoli zbliżać się w moją stronę. Poruszał się niemożliwie bezszelestnie. Gdyby nie poświata z latarki leżącej na ziemi, to nie miałabym pojęcia, że ktoś w ogóle obok mnie był.
Odwróciłam się, kiedy nieznajomy przeszedł obok mnie i zatrzymał się przy chłopaku nadal wiszącym na ścianie. Widziałam jak już z ledwością oddycha. Podniósł głowę do góry i potrząsnął głową, żeby odgarnąć kruczo czarne włosy z twarzy. Otworzył swoje niezwykle ciemne oczy i jakby roześmianym wzrokiem zmierzył postać stojącą przed nim. Kąciki jego ust uniosły się delikatnie w górę. Widziałam jak mężczyzna zmieszany przestępuje z nogi na nogę.
-I co mi niby zrobisz? – odezwał się chłopak z przepełnionym nienawiścią głosem kręcąc przy tym lekko głową – Będziesz patrzeć jak konam w męczarniach? Tutaj, na tych cholernych gwoździach? – odczekał chwilę na odpowiedź, która nie padła – Myślisz, że teraz będę błagać cię o wybaczenie i uniewinnienie? Chyba śnisz! – krzyknął wychylając się odrobinę, po czym z grymasem bólu na twarzy powrócił do poprzedniej pozycji. W tym samym czasie nieznajomy cofnął się odrobinę. – Nie potrafisz niczego porządnie załatwić. – warknął, po czym splunął na buty mężczyzny. – Jesteś pieprzonym tchórzem! – wykrzyczał.
To co się stało po tym było zbyt szybkie, żeby można było dokładnie zapamiętać wszystkie ruchy. Nieznajomy wyjął z kieszeni nóż, który wbił w brzuch chłopaka, po czym szepnął do niego coś, czego do końca nie usłyszałam, ale zabrzmiało jak:
-Nigdy więcej mi nie pyskuj, dzieciaku.
Wtedy ciemnowłosy otworzył usta ze zdziwienia i wypowiedział niemą groźbę, po czym spojrzał na coś za mężczyzną. Patrzył prosto na mnie. W jego oczach widziałam ból i wiele innych emocji, które na pewno nie były pozytywne. Z upływem strumienia krwi tracił siły. Jego sine wargi poruszyły się układając nieme słowa. Na początku nie miałam pojęcia o co chodzi i dlaczego się nie odzywa. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zagłuszam go swoim krzykiem. Zamknęłam usta starając się uspokoić. Dopiero wtedy usłyszałam jedno słowo wypowiadane przez chłopaka – Uciekaj.
Odwróciłam się na pięcie i zaczęłam biec. Słyszałam za sobą szybki oddech mężczyzny, który zaczął mnie gonić. Czułam jak moje nogi robią się co raz cięższe i że za chwilę się przewrócę. Starałam się jednak uważać pod nogi i uciekać dalej. Zwolniłam dopiero wtedy, kiedy ucichły kroki nieznajomego. Obejrzałam się za siebie, gdzie ujrzałam rozwścieczoną twarz mężczyzny będącego parę metrów za mną. Ruszyłam przed siebie dwa razy szybciej, co poskutkowało nagłą utratą kontroli nad organizmem i usunięciem się podłoża spod nóg. Zmęczona upadłam na ziemię. Przeczołgałam się jeszcze kawałek, po czym zaczęłam spadać w nieokreślonym kierunku. Obudziłam się dopiero upadając z okropnym bólem na zabłoconą drogę. Zaklęłam cicho pod nosem i podniosłam się na rękach. Zmrużyłam powieki zaskoczona nagłym światłem. Przysłoniłam oczy dłonią. Po chwili usłyszałam donośny męski głos:
-Chodźcie wszyscy! Znalazła się!



__________________________________________________________
Mam nadzieję, że rozdział wyszedł okay i wam się podoba :)
Proszę, dzielcie się ze mną swoją opinią w komentarzach. Fajnie by było, gdybyście również napisali co według was może zdarzyć się dalej. Chętnie się wami zainspiruję ;)

niedziela, 22 lutego 2015

Chapter 2

Spojrzałam za siebie słysząc trzaśnięcie drzwi. Przysunęłam się cicho bliżej zimnej ściany. Oddychałam głęboko, ale nie za głośno. Czułam jak moje serce szybciej bije, jakby ścigało się z umysłem, które szybciej z ucieknie z tego zatęchłego pomieszczenia. Niestety nogi pozostawały w jednym miejscu przyszpilone do podłogi długimi korzeniami. Rozglądałam się dookoła szukając jakiejś drogi ucieczki. Niestety jedynym wyjściem były wąskie drzwi , za którymi rozlegały się ciężkie kroki. Im bliżej słyszałam trzaśnięcia drewnianej podłogi, tym szybszy i płytszy stawał się mój oddech. Po jaką cholerę wchodziłaś do tego domu? Nie mogłaś zostać nad rzeką, albo najlepiej w ogóle w domu? Czy nigdy nie możesz niczego zrobić jak należy? Zawsze musisz wszystko spieprzyć...
-Wiem, że tu jesteś ślicznotko! – usłyszałam młodzieńczy głos – Nie ukryjesz się przede mną.
Znałam go. Byłam pewna, że już kiedyś go słyszałam. Jednak nie wiedziałam do kogo należał ten głos, a w każdym razie nie byłam pewna. Po raz kolejny rozejrzałam się dookoła i wtedy ujrzałam przebłysk księżyca w prawym rogu drzwi. Głęboko oddychając przysunęłam się w tamtą stronę nasłuchując kroków, ale napotkałam tylko dziwną ciszę dzwoniącą w uszach. Wiedziałam, że to zły znak. Nie chciałam ruszać się z na pozór spokojnego i bezpiecznego miejsca, ale jeżeli jak najszybciej stąd nie ucieknę, to on mnie złapie. Musiałam coś zrobić.
Zamknęłam oczy, odetchnęłam chcąc oderwać od siebie narastający niepokój, po czym wyskoczyłam na korytarz kierując się w stronę okna. Miałam szczęście. Chłopaka nigdzie nie było, a w każdym razie nie widziałam go w pobliżu. Podbiegłam do szyby i złapałam za klamkę. To był błąd. Klamka zaskrzepiała przeraźliwie głośno, po czym wysłużone okno wypadło z zawiasów i z okrutnym hukiem roztrzaskało się na ziemi. W momencie, w którym szkło uderzyło o podłogę wydałam z siebie niekontrolowany cichy okrzyk, po czym zakryłam usta dłonią. Znów rozejrzałam się dookoła i na palcach zaczęłam skakać po odłamkach szyby.
-Ha! – usłyszałam za plecami – Tutaj jesteś laleczko! – niemal czułam jak się uśmiecha, po czym ciężkim krokiem biegnie przez długi korytarz w moją stronę.
Nie było czasu, żeby obejrzeć się za siebie. Musiałam jak najszybciej uciekać, co potwierdzała moja podświadomość wrzeszcząc mi do ucha: Wiej! Szybciej, wiej! Rzuciłam się więc w stronę ogromnej dziury w szarej ścianie. Złapałam się kurczowo parapetu i jak najszybciej przerzuciłam nogi na zewnątrz. W ostatnim momencie jeszcze spojrzałam za siebie na ogromnego chłopaka w ciemnej bluzie od dresu i za szerokich jeansach. Na głowę miał zarzucony ogromny kaptur, który rzucał cień na jego twarz. Widziałam tylko oczy błyszczące rozbawieniem gniewem i czymś jeszcze… Nie miałam więcej czasu na zastanawianie się jak on wyglądał, musiałam uciekać.
W mojej głowie widniało tylko jedno słowo
BIEGNIJ!
Więc biegłam i biegłam i biegłam, aż poczułam pod nogami śliską trawę i ruchliwe kamienie. Musiałam zwolnić. Truchtałam między drzewami starając się złapać powietrze w płuca. W pewnym momencie coś przesunęło się pod moimi nogami i upadłam na ziemię. Leżałam chwilę rozkoszując się ulgą dla nóg i ochłodą dla rozgrzanych mięśni. Nie miałam ochoty podnieść głowy, żeby się rozejrzeć, ani tym bardziej wstać, żeby biec dalej. Nie chciałam w ogóle się ruszać. Mogłabym równie dobrze teraz umrzeć. Tu i teraz. Niestety nie była mi dana taka rozkosz. Nie dla mnie, głupiej dziewczyny o niebieskich włosach, córki szanowanych adwokatów, którzy się do niej nie przyznają w towarzystwie, taki luksus jak cicha śmierć w otchłani lasu. Ja jak zawsze musiałam mieć dużo gorzej…
Poczułam jak ktoś łapie mnie za kostki u nóg. Zaczęłam krzyczeć i wierzgać nie dając nieznajomemu tej łatwości zaciągnięcia mnie do jakiejś starej stodoły. Nie miałam zamiaru dać się tak łatwo!
-Daj spokój księżniczko. Już nikt cię nie uratuje. – mruknął zadowolony z siebie.
-Zostaw! Mnie! – krzyknęłam przez zaciśnięte zęby chcąc jednocześnie mu się wyrwać.
-Nigdy. – odparł i bez skruchy wykręcił mi nogę w taki sposób, że poczułam okropny ból na całej jej długości.
Zaczęłam jęczeć, a on się śmiał. Właśnie to dawało mu radość i chęć marnego życia. Ból. Postanowiłam nie dawać mu tej satysfakcji i zamknęłam oczy chcąc oderwać się od rzeczywistości. Przestałam wydawać jakiekolwiek dźwięki. Chłopak po chwili się znudził i zaczął mną potrząsać, chcąc wywołać chociaż grymas na mojej twarzy. Jego niedoczekanie!
-Nie drocz się ze mną skarbie! – krzyknął, po czym rzucił mną na ziemię i zaklął siarczyście.
To była moja szansa. Pozostało tylko wstać i uciekać. Uciekać, uciekać i uciekać!
Więc zrobiłam to.
Podniosłam się z ziemi i zaczęłam biec.
A on mnie gonił.
Niestety był szybszy i  złapał mnie w pasie, po czym rzucił mną na ziemię. Powiedział coś, co prawdopodobnie było groźbą, ale nie byłam pewna, bo przez uderzenie głową w coś twardego na chwilę straciłam panowanie nad zmysłami. Moja podświadomość wtedy mruknęła coś z niesmakiem, po czym powiedziała: A radź sobie sama, ja potrzebuję wakacji. I zniknęła. Poczułam się samotna. Tak bardzo samotna, że nawet nie poczułam jak chłopak zarzucił mnie sobie na ramię i zaczął iść i którąś stronę. Nie miałam pojęcia w którą, bo wszystko wglądało tak samo. Drzewa, krzaki, drzewa i pojedyncze kwiaty chowające się pod wysoką trawą, które nigdy nie mają ujrzeć światła dziennego przez szczelną zaporę z gałęzi i liści. Czułam się tak samotna jak one. On miał rację, nikt nie przybędzie mi na ratunek. Nie mam przyjaciół, ani rodziców. W każdym razie nie takich, którzy by szukali mnie dniami i nocami zastanawiając się co zrobili, że musiałam ukryć się w starym opuszczonym domu. Ci nawet by nie zauważyli, że mnie nie ma w domu. Zorientowali by się pewnie dopiero po liście ze szkoły, że opuściłam lekcje przez parę miesięcy. Nie wcześniej… Nie mam też rycerza, który by przyjechał na białym koniu i wyrwał mnie ze szponów obskurnego brutala, który nie wiadomo co chce ze mną zrobić. Nikt mi nie pomoże.
Nikt, na kim mogłabym polegać.
Wtedy nagle poczułam dziwne szarpnięcie i ból w lewym ramieniu. Leżałam na ziemi. Zrezygnowana spojrzałam w górę zastanawiając się jakie tortury wymyślił dla mnie chłopak, który nade mną stał. Już chciałam mu powiedzieć, żeby załatwił to szybko i dyskretnie, że pogodziłam się ze swoją przedwczesną śmiercią, ale on nagle upadł na kolana, a później na pierś, obok mnie. Zaskoczona krzyknęłam i odsunęłam się od niego. Patrzyłam na leżące ciało i nie mogłam oderwać wzroku, aż nagle spod niego zaczęła wypływać ciemna ciecz. Krew. Ogromna kałuża krwi. Zaczęłam się odsuwać od chłopaka, w którego plecach był zatopiony niewielki nóż. Poczułam przeszywający ból w nodze. Nie mogłam wstać z powodu wykręconej kostki. Przerażona rozejrzałam się dookoła i odwróciłam się na kolana. Zaczęłam się przesuwać na czworaka, co niewiele zmniejszyło dyskomfort. Jednak zacisnęłam zęby i zaczęłam uciekać w ten niekorzystny sposób.
-Zaczekaj! – usłyszałam za sobą mocny męski głos. Zesztywniałam. To był chłopak, którego znałam aż zbyt dobrze. – Nie… Nie uciekaj.
Nagle moja podświadomość powróciła na swoje miejsce i zaczęła mnie przekonywać: Nie idź, zawsze chciałaś go poznać, a teraz masz zaprzepaścić tą okazję? Ale co ja zrobię jeżeli to znowu będzie ten sen? Jak ja wytrzymam tą niemoc?
-Proszę. – wydawał się niemal zrezygnowany.
A ja byłam wykończona. Czułam, że już dłużej nie wytrzymam.
I zemdlałam.



Zapraszam do komentowania, to bardzo motywuje.


Przepraszam jeżeli ten rozdział jest napisany innym stylem niż poprzedni, ale jak widać to w historii bloga, pisałam to ponad pół roku po poprzednim.
Design by BlogSpotDesign | Ngetik Dot Com